aktualności

Śmierć zbliża się z prędkością 60 m/s

25.11.2011

  Grupka młodych ludzi zadzierając wysoko głowy, z napiętą uwagą spoglądała wysoko w niebo. Był piękny słoneczny dzień.

Pod pułapem modrego nieba zdobnego w fantazyjne cumulusy, samolot maleńki jak zabawka, zatoczył kilka kręgów nad warszawskim lotniskiem i wziął kurs na Pałac Kultury.

Minęło kilka sekund.


- Poszedł ! – krzyknął ktoś podnieconym głosem.


Naciśnięto stopery.

 
Przed ułamkiem sekundy od maszyny szybującej na wysokości tysiąca pięciuset oderwał się niby niepozorna mrówka od żuczka mały punkcik, który z sekundy na sekundę powiększał się, pęczniał by po dobrej chwili przybrać kształt człowieka, lecącego z rozpostartymi rękami i nogami. Sekundy płynęły leniwie. Jedna, druga, trzecia, piąta, dziesiąta....Człowiek rósł w oczach coraz bardziej, Nagle...


...Nagle spadające ciało zawirowało. Człowiek w przestworzach zaczął wykonywać bezwładne ruchy rękami i nogami, szamotał się rozpaczliwie z powietrznym żywiołem. Potem spadał koziołkując. Po paru chwilach bezwładnej szamotaniny ciało – ustabilizowało się – i znowu skoczek pędził ku ziemi w pozycji jaką przyjął w pierwszych sekundach lotu...

Stopery obserwatorów wskazywały 15 sekundę. Skoczek przebył już dwie trzecie swej drogi powietrznej. Teraz właśnie powinien otworzyć spadochron. Pewnie za moment na modrym niebie zakwitnie jego biała czasza, a skoczek kołyszącym ruchem spłynie na ziemię.


Mijają sekundy – spadochron nie otwiera się. Skoczek jest coraz bliżej ziemi. Już tak niebezpiecznie blisko.

Na Twarzach obserwatorów maluje się zgroza, nieprzytomnym spojrzeniem śledzą lot swego towarzysza ku niechybnej śmierci. Jego ciało jest już na wysokości 400 metrów. W niesłychanym napięciu mijają dalsze ułamki sekund. Tymczasem spadochron wciąż się nie otwiera. Już tylko jakieś sto dwadzieścia metrów dzieli skoczka od murawy lotniska. Nie ma dlań ratunku. Katastrofa!


Młodzi obserwatorzy odwracają z przerażeniem głowy, rzucają na ziemię stopery.


Wiatr ucichł zupełnie, więc po kilkugodzinnym oczekiwaniu otrzymałem wreszcie rozkaz wykonywania ćwiczebnego skoku z opóźnionym otwarciem spadochronu. Bandażowanie nóg, przywdzianie drelichowego kombinezonu ( na podkoszulkę i sweter, bo w górze będzie dość chłodno – ok. 15 stopni), założenie obu spadochronów – głównego i zapasowego były dziełem niewielu minut.


Przed hangarem pracował już na wolnych obrotach poczciwy dwupłatowiec CSS 13 – polski „ Kukuruźnik”, a siedzący w kabinie kierownik warszawskiego aeroklubu, pilot Dudzik, wołał:


- Halo, Józef, pospiesz się !...


Podbiegłem do maszyny krokiem nieco ociężałym. Czekając w bufecie na poprawę warunków atmosferycznych nie żałowałem sobie niczego. Spożyłem sute śniadanie, obiad i lekki podwieczorek, To moje opchanie się było oczywiście wbrew regulaminowi, w myśl którego skoczek na 5-6 godzin przed wykonaniem zadania nie powinien przyjmować obfitych posiłków. W przeciwnym razie  niezwykle sile i dynamiczne uderzenie w czasie otwarcie spadochronu – kiedy t szybkość spadania sześćdziesięciu metrów na sekundę zostaje gwałtownie wyhamowana do pięciu metrów – przy obciążonym żołądku może spowodować uraz jelit lub samego żołądka. Zwykle więc jadam po pracowitym dniu obfite, nieraz bardzo obfite kolacje. Sprawa odżywiania jest dla skoczka szczególnie istotna. Ogólne wyczerpanie fizyczne i psychiczne po jednym skoku powoduje w ciągu dwudziestu czterech godzin ubytek na wadze dochodzący do jednego kilograma.


Wspiąwszy się ociężale na dolny płat maszyny, przesadziłem burtę i znalazłem się w tylnej kabinie- na swoim starym miejscu. Sprawdziłem jeszcze czy mam w kieszeni maskotkę, z którą przy wykonaniu skoków nigdy się nie rozstawałem- cumelek, zabrany kiedyś dziecku uratowanemu przeze mnie spod kół samochodu.


Startowy podniósł biała chorągiewkę. Silnik zakołysał kilka razy jakby suchotniczo, potem warknął raz, drugi i maszyna potoczyła się po murawie lotniska, by w chwilę później oderwać się od ziemi. Rzuciłem okiem na przyrządy pokładowe – unosiliśmy się z szybkością czterech metrów na sekundę. W dole pozostał Grochów. Malały coraz bardziej domy, fabryki, ulice.

Lekki zakręt i bierzemy kurs na śródmieście. Pod nami szeroka niecka Stadionu Dziesięciolecia, tuż obok mieni się wstęga Wisły. Nabieramy stale wysokości. Po kilkunastu minutach strzałka wysokościomierza wskazuje cyfrę 1300 metrów. Z tej wysokości Warszawa przypomina olbrzymią makietę.


W uszach odczuwam lekki ucisk – wzrastające ciśnienie daje o obie znać. Powietrze chłodne orzeźwiające, wiaterek do dwu metrów na sekundę, bez prądów wznoszących. Widoczność pionowa i poprzeczna – doskonała. Wymarzone warunki do skoku.

Igła na wysokościomierzy wskazuje cyfrę 1500. Osiągnęliśmy planową wysokość. Zawracamy teraz w kierunku lotniska, trzymając kurs na Pałac Kultury. Moim zadaniem było wykonać skok z tysiąca pięciuset metrów z piętnastosekundowym opóźnieniem otwarcia spadochronu, po czym miałem zademonstrować płaski styl spadania, polegający na locie na brzuchu z wyciągniętymi rękami i nogami. Mówiąc obrazowo spadało się plackiem – układ ciała skoczka przypominał literę X.


Dotąd skakało się zazwyczaj klasyczną już jaskółką, przypominającą efektowny skok z trampoliny. W przeciwieństwie do mego stylu jaskółka nie pozwala na sterownie w czasie lotu z zamkniętym spadochronem: leci się głową w dół, odprowadzane do tyłu ręce pozostają nieruchome, nie można nimi manewrować. Skok płaski natomiast pozwala sterować rękami, przy czym dłonie spełniają niejako funkcję lotek: w zależności od tego jak się manewruje płaszczyznami dłoni, ciało skłania się to w lewo to w prawo, zataczając kręgi, które składają się na efektowne ósemki.


Chociaż skakanie stało się moim chlebem powszednim, to jednak zawsze, gdy szykuję się do opuszczenia maszyny, ogarnia mnie - na moment zresztą – uczucie lęku, podniecenie trema. Tak było i tym razem. Nie przypuszczałem jednak, że mój trzysta siedemdziesiąty siódmy z rzędu skok będzie miał aż tak dramatyczny przebieg...

Kiedy nadlatywaliśmy nad lotnisko, klepnąłem pilota Dudzika w ramię. Był to znak że gotów jestem do opuszczenia maszyny. Pilot ujął gazu. Szybkość zmniejszyla się z 120 na 90 km/godz. Przycichł nieco monotonny warkot silnika.


Szybkim ruchem stanąłem na fotelu, trzymając się mocno podpórek górnego skrzydła. Uderzył mnie gwałtowny podmuch powietrza, wyciskający łzy z oczu. Przesadziwszy burtę kabiny,znalazłem się na lewym skrzydle samolotu. Pęd powietrza szarpał wściekle kombinezon. Maszyna pod ciężarek lekko się pochyliła na lewy płat- pilot- momentalnie wyrównał.


Spojrzałem poprzez koła od podwozia w dół: na starcie krzyż wyłożony z białych płacht- znak, że można skakać. Maszyna przeleciała nad linią startu, który z każda sekundą oddalał się „ Sto metrów – sto pięćdziesiąt – dwieście. Teraz powinien nastąpić skok. Błyskowiczne spojrzenie na stoper: sprawdzam czy wskazówka nastawiona jest na zero. Ostatni rzut oka na start. Odwracam się tyłem do kierunku lotu, gotów do skoku w powietrzną otchłań.

Teraz!


Odwracam się od maszyny z wyciągniętymi rękami i nogami, naciskając jednocześnie stoper.

Zapanowała nagle cisza, absolutna cisza- warkot silnika pozostał gdzieś nade mną. Nabierałem szybkości, która wzrastała z każdym ułamkiem sekundy aż do szybkości granicznej- sześćdziesięciu metrów na sekundę ( tj. 200 km na godz.) występującej po trzynastu sekundach opadania bez otwartego spadochronu. Ciało moje stawało się coraz bardziej stateczne, reagowało na każdy ruch rąk, skręt dłoni: miałem uczucie, że leże na czarodziejskiej miękkiej poduszce, niosącej mnie w przestrzeń. Płynąc między niebem a ziemią podobny do ptaka, rozkoszowałem się pięknem swobodnego spadania. Ogarniało mnie uczucie jakiejś błogości- chciałoby się płynąć tak w przestworzach długo długo...


Do rzeczywistości przywołał mnie pędzący naprzeciw zielony prostokąt lotniska. Błyskawiczne spojrzenie na stoper. Siódma sekunda lotu.

Teraz należy rozpocząć zadanie.

Płynnym ruchem obu dłoni wprowadzam ciało w spiralę w prawo i tak opadam do dwunastej sekundy. Potem wykręcam się w lewo, przechodząc w spiralę odwrotną, by dopełnić ósemki.


Sprawdzam czas, Igła na stoperze wskazuje piętnastą sekundę ! Mogłem być więc na wysokości około 400 metrów. Teraz należało otworzyć spadochron. Nim zdołałem to uczynić ciało na skutek zbyt gwałtownego widocznie ruchu rąk, straciło równowagę, wpadło w korkociąg. Nagle znikła mi z oczu ziemia, zawirowało niebo, pokryte kłębami obłoków. Poczułem się nieswojo. Ziemia zbliżała się niebezpiecznie. Ale w takiej sytuacji postanowiłem nie otwierać spadochronu, groziło to bowiem poplątaniem się linek, obwinięciem ciała lub pęknięciem czaszy.


Muszę za wszelką cenę wyprowadzić ciało z korkociągu! Kulać się odruchowo i podkurzając ręce i nogi , przeszedłem w szybkie koziołkowanie. Niebo i ziemia zlewały się teraz w jeden obraz. Jakże paradoksalny! Pałac stawał do góry nogami na iglicy, to znów niebo przecinała wstęga Wisły. Dostawszy się w korkociąg, straciłem zupełnie rachubę czasu, nie zdawałem sobie sprawy, jak długo opadałem, mózg przeszywała jak błyskawica jedna tylko myśl: ziemia musi być tuż tuż. Jeżeli teraz, już natychmiast nie otworzę spadochronu – zginę !


Robię gwałtowny wyrzut rąk i nóg – udaje mi się ustabilizować ciało. Przez ułamki sekund spadam znowu „ plackiem” jak po opuszczeniu maszyny. Prawa ręka gwałtownym ruchem przechodzi na stronę serca, gdzie znajduje się czerwony uchwyt do spadochronu głównego. O, zgrozo! Ręka próżno szuka metalowej rączki. Nie ma upragnionego uchwytu! Chyba instynkt nie pozwolił mi otworzyć spadochronu zapasowego: opadałem „ plackiem” i nacisk powietrza opóźniłby otwarcie tego spadochronu umieszczonego na piersi. A przecież w mojej sytuacji każda sekunda, każdy ułamek sekundy decydowały o życiu. Od ziemi dzieliło mnie już kilkadziesiąt metrów. Najwyżej sto. Ogarnięty śmiertelnym lękiem sięgnąłem gorączkowym ruchem ponownie ku sercu, jakąś nadludzką siłą, trudną do pomyślenia w normalnym działaniu wyszarpnąłem nie ledwie z ciałem rurkę osłaniającą linkę, która normalnie otwiera spadochron przez pociągnięcie metalowej rączki.


Usłyszałem jak przez sen charakterystyczny trzask otwierającego się spadochronu i gwałtowne szarpnięcie. Instynktownie uniosłem oczy w górę: nade mną rozpięła się równo wypełniona czasza. Wtedy właśnie z dużą siłą uderzyłem o murawę lotniska. Ziemia? Tak błyskawicznie szybko ziemia? Nie spodziewałem się że tuż po otwarciu spadochronu dotknę murawy. Osłupiałem. Ciarki przeszły mi po głowie, kłując jak szpilki, zdawało mi się że siwiję... Uprzytomniłem sobie jak bliski byłem katastrofy. Dosłownie, najdosłowniej ułamki sekund zdecydowały o życiu...

Wstrząsną mną nerwowy spazmatyczny szloch, ale jednocześnie zaczęło mnie ogarniać radosne krzepiące poczucie triumfu – żyłem!


Siła uderzenia nóg o ziemię była znaczna – odczuwałem ogólny wstrząs ciała. Wszak spadłem z zamkniętym spadochronem z wysokości tysiąca pięciuset metrów: szybkość spadania po otwarciu spadochronu nie została dostatecznie wyhamowana. Ległem zamroczony na trawie. Nawet nie czułem kiedy ręce kolegów podniosły mnie, oswobodziły od spadochronu...

Po kilku godzinach, gdy puściły nerw, gdy ochłonąłem z emocji, przyszedł kryzys psychiczny z objawami panicznego lęku przed skakaniem. Załamałem się. Postanowiłem więcej nie skakać. Gdy jednak przyszedłem do siebie, jakoś po miesiącu, założyłem znowu spadochron. Skakanie to narkotyk, bez którego trudno żyć.

Moja powietrzna przygoda nauczyła mnie jednak rozsądku. Skończyłem z niepotrzebną brawurą, postanawiając, że nigdy więcej nie otworzę spadochronu na wysokości mniejszej niż czterysta metrów. Dotychczas otwierałem znacznie niżej...

 



Czy sport spadochronowy jest sportem niebezpiecznym? Sportem zagrażającym życiu? Nie. Wymaga tylko większej niż inne dyscypliny uwagi, skupienia i dokładności, lekceważenie przepisów było przyczyną moich groźnych perypetii w powietrzu. Przed startem wbrew regulaminowi nie poszedłem do sprawdzenia spadochronu. A przecież kontrola ujawniłaby poważne niedociągnięcia w moim ubiorze. Mianowiecie, to że rączka spadochronu głównego znajdująca się w specjalnej kieszonce przechowawczej nie została przełożona do kieszonki użytkowej umieszczonej na spadochronie zapasowym typu SW2, którym się posługiwałem. Dlatego właśnie w krytycznym momencie nie mogłem natrafić na metalowy uchwyt otwierający spadochron. Ta niedokładność mogła mnie kosztować życie...

 
( Rogowski Z., Historia Ostaniej Sekundy, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej)

Józef Wójcik 
Opracował Jakub Dyda


fot: Maria Ćwiertniewicz

 
reklama
komentarze
reklama
najnowsze ogłoszenia
już wkróce
  • 29 03.2024
reklama
dołącz do nas